Strona:Zofia Dromlewiczowa - Płomienna obręcz.djvu/114

Ta strona została przepisana.

Pawełek, — zawsze moje skarpetki ceruje i pana dyrektora bieliznę sama naprawia.
— Wyobrażam sobie — powiedziała ciotka.
Dorotka milczała chwilę. Poczuła znowu zniechęcenie, nie miała ochoty do dalszej rozmowy, przypomniała sobie jednak, że ojciec ją prosił, aby zachowywała się grzecznie i uprzejmie, po chwili więc rozpoczęła znowu.
— Antrakt już się kończy. Za chwilę wystąpi Alfred.
Rzeczywiście Alfred wystąpił po chwili. Ubrany był w komiczny kostjum z materjału w czarne i białe kratki i trzymał w ręku małe, dziecinne skrzypeczki. Chociaż jednak skrzypeczki były takie małe i wydawać się mogło, że nie można z nich wydobyć żadnego głosu, to jednak Alfred wygrywał na nich piękne melodje. W pewnej chwili jednak rozgniewał się niewiadomo czemu na swoje skrzypeczki i odrzucił je od siebie
— Teraz będzie grał na wiolonczeli — szepnęła Dorotka.
Lecz na wiolonczeli Alfred również nie grał długo.
— Rozgniewa się i weźmie flet — szepnęła Dorotka, patrząc z zainteresowaniem, pomimo, że znała ten numer świetnie na pamięć.
Alfred grał na flecie, potem na trąbce, potem na mandolinie, aż wreszcie wygrał całą melodję, uderzając pałeczką o rząd ustawionych obok siebie i napełnionych nierównomiernie wodą szklanek.

110