Strona:Zofia Dromlewiczowa - Płomienna obręcz.djvu/117

Ta strona została przepisana.

I gdy koń przegalopował obok loży, dziewczynka uśmiechnęła się do niego, a koń zarżał cicho, jakgdyby poznał swoją panią.
— A ten czarny, to tatuś go najbardziej lubi.
— Ładne konie — przyznał wuj łaskawie Dorotka spojrzała na niego po raz pierwszy z sympatją.
Tymczasem na arenie trwała tresura koni. Konie przyklękały, posłusznie występowały z szeregu, przebijały papierowe, kolorowe obręcze, zmieniały tempo biegu, przystawały posłusznie, trzymały sią rytmu muzyki.
— Teraz tatuś zawoła „hop“ i ten pierwszy koń przeskoczy przeszkodę — powiedziała Dorotka.
Lecz dyrektor nie zawołał „hop“.
Podniósł wprawdzie bat do góry. Zanim jednak zdołał wymówić „hop“, potknął się jakgdy by, spojrzał przerażonym wzrokiem wokoło i upadł na piasek areny.
— Co się stało? — krzyknęła przeraźliwie Dorotka i zanim kto zdołał poruszyć się z miejsca, przeskoczyła barierę loży i pobiegła w stronę ojca. Dyrektor leżał nieruchomo. Obok niego skupione razem pochylały się konie, które zdawały się wiedzieć, że stało się coś złego.
Nikt z publiczności nie zrozumiał w pierwszej chwili, dlaczego dyrektor upadł. Wydawało się, że widocznie wymaga tego numer.
Gdy jednak ujrzano Dorotkę, która biegła przez arenę, gdy po sekundzie pobiegł za nią Pawełek, zrozumiano, że stało się coś nieprzewidzianego.

113