Jej rezolutne odpowiedzi, jej nieco zawadjackie ruchy podobały się każdemu.
Wszyscy lubili Dorotkę: i gruba pani Klara, która gotowała obiady, i Alfred grający na wszystkich instrumentach, i nowa tancerka Mary, i dwaj nowi klowni. Nawet nieznośny Tom lubił Dorotkę i uśmiechał się do niej, gdy następowała chwila jej popisu.
A oprócz tych, którzy ją lubili, byli jeszcze ci, którzy kochali prawdziwie Dorotkę: kochał ją przecież Klaudiusz, kochał ją przecież Pawełek.
— A gdy cię porwą źli ludzie, to odszukam cię z pewnością — mówił kiedyś Pawełek.
A oprócz tych ludzi, którzy ją znali, kochali i lubili, znajdowali się przecież tacy, których ona nie znała wcale, a którzy ją znali. Istnieli przecież na świecie liczni ludzie, którzy jakiegoś wieczoru ujrzeli małą Dolly na arenie cyrkowej i długo jeszcze potem myśleli z podziwem o małej, ładnej dziewczynce. Tak, istnieli przecież ci ludzie nieznani, ta publiczność, która darzyła ją hojnie oklaskami co wieczór.
I nagle zmieniło się wszystko.
Ojciec umarł. Umarł podczas jednej króciutkiej chwili. Nie zdążył nawet pożegnać się ze swoją małą Dorotką, nie zdążył jej pocałować, spojrzeć na nią, powiedzieć ostatnie słowo.
Ten pocałunek, którym pożegnała go na dobranoc, musiał już wystarczyć jako ostatni, pożegnalny pocałunek. Już mogła tylko wspominać.
— Dotknął ustami mego policzka, pocałował mnie i już nigdy nie pocałuje więcej!
Strona:Zofia Dromlewiczowa - Płomienna obręcz.djvu/121
Ta strona została przepisana.
117