Strona:Zofia Dromlewiczowa - Płomienna obręcz.djvu/14

Ta strona została przepisana.

ramiona tuliły go czule do siebie, a ciemne oczy patrzyły na niego z miłością.
Mijały dni w miasteczku spokojnie, jednakowo, podobne jedne do drugich, bardzo rzadko podkreślane jakimś niezwykłym wydarzeniem, czemś nowem i niespokojnem.
Podczas dnia pracowano ciężko. Wieczorem, po skończonej pracy spotykało się z sąsiadami, słuchało brzmiącej z oddali gry na skrzypcach, na których grywał codziennie pomocnik aptekarza, pan Antoni; gawędziło się o codziennych sprawach, o drożyznie, o coraz to innych troskach.
I nikt nie wiedział o tem, że co rano Pawełek, wychylając głowę przez okno, ponad czerwonemi kwiatami pelargonji, patrzy wokoło zdziwionemi oczyma, jakgdyby pytając:
— Jakto, więc znowu nie zaszło nic nowego?
Niekiedy nawet myślał, że już chyba nic się nie zmieni. Bo i cóż mogło się zmienić w małem, smutnem miasteczku?
I tylko, gdy leżał na gorącym piasku nad wodą, która przepływała obok miasteczka, gdy patrzył z oddali na wznoszące się na wybrzeżu domki, wtedy wyobrażał sobie z łatwością najrozmaitsze zmiany.
Oto znikają małe, niskie domki, biedne, wąskie ulice. Na ich miejscu powstaje wielki, biały pałac. Naturalnie Pawełek jest panem i właścicielem tego pałacu.
Na dziedzińcu zamkowym, obok zwodzonych mostów, ustawili się rycerze i oczekują rozkazu wodza.

10