Strona:Zofia Dromlewiczowa - Płomienna obręcz.djvu/146

Ta strona została przepisana.

— Ja się nie poskarżę ojcu.
— Nie wierzę, a zresztą jak nie ty, to ta beksa Marynia.
Marynia miała rzeczywiście usta skrzywione do płaczu
— Nie bijcie się, nie bijcie się — powtarzała.
— Zresztą bez bicia także można się przekonać, że dziewczyny są nic nie warte. Czy naprzykład jaka dziewczyna potrafi wejść na drzewo? Dorotka roześmiała się. Wspinanie na drzewa wydawało jej się śmiesznie łatwą czynnością.
— Sprobujmy — zawołała i zanim które z dzieci zdążyło jej odpowiedzieć, dziewczynka z niezwykłą zręcznością wspinała się już na drzewo.
— Uwaga — zawołała — już jestem!
Dzieci patrzyły zdziwione. Wszyscy trzej chłopcy wspinali się na drzewa często i bez specjalnego trudu, Dorotka jednak uczyniła to niezwykle szybko. Siedziała teraz na gałęzi i uśmiechała się.
— I co, może myślicie jeszcze, że wszystkie dziewczyny są jednakowe?
— Zejdź na dół — zawołała Marynia płaczliwym głosem — zaraz tu przyjdzie twoja ciocia i zostaniemy wszyscy ukarani.
— Zejść? — zawołała dziewczynka ach nie, to już lepiej zeskoczę.
— Nie rób tego, nie rób tego, jeszcze się zabijesz.
Chłopcy patrzyli na siebie z niedowierzaniem.

142