— Pokażę wam jak się naprawdę chodzi na rękach — powiedziała z durną.
I rzeczywiście, gdy znalazła się w tej pozycji, nikt z dzieci nie odważył się na jakąkolwiek krytykę. Nawet Tom, przed chwilą tak dumny ze swej umiejętności, zrozumiał, że nie może wytrzymać nawet porównania.
— A teraz patrzcie.
I Dorotka calem, wygimnastykowanem, gibkiem ciałem wywróciła szereg koziołków w przód i w tył.
— O! — zawołała tylko Marynia, lecz w tem króciutkiem słowie brzmiała wyraźnie nuta zgorszenia.
— A co? — zapytała zuchwale Dorotka, gdyż wykonane ćwiczenia dodały jej pewności siebie.
— Mama nie pozwala nam na fikanie koziołków.
— To nie fikaj.
— Dziewczyny nie powinny się tak gimnastykować — dodała Marynia, — to dobre dla chłopców, dla łobuzów.
Dorotka przybrała wojowniczą postawę. Lecz tym razem uspokoili ją chłopcy. W ich oczach ujrzała prawdziwy podziw.
— Daj jej spokój — powiedział Tomek, wskazując pogardliwie ręką Marynię. — To taka beksa do niczego. Powiedz lepiej, kto cię nauczył tego wszystkiego.
— Tego nie mogę powiedzieć, to tajemnica — zapewniła Dorotka.
Strona:Zofia Dromlewiczowa - Płomienna obręcz.djvu/150
Ta strona została przepisana.
146