Strona:Zofia Dromlewiczowa - Płomienna obręcz.djvu/17

Ta strona została przepisana.

Wtedy Pawełek zjawiał się powoli. Jego ruchy i spojrzenie wyrażały wciąż obrażoną godność, lecz po chwili słodka gęstość marmelady pochłaniała całkowicie poprzednią przykrość i chłopiec jadł z apetytem, czując z każdym pochłanianym kęsem, jak jego zgoda z matką staje się trwalsza i silniejsza.
Raz nawet podczas takiego podwieczorku Pawełek zapytał:
— Mamo, czy my tu już na zawsze pozostaniemy?
— Jakto, czy zostaniemy?
— A tak, czy nie wyjedziemy nigdy?
— A czy kto z miasteczka wyjeżdża, że ci się tak jeździć zachciało?
Pawełek zamyślił się. Z głębi przeszłości usiłował wyrwać jakieś wspomnienie.
— E, nie, kto by tu jechał. Ale, tak mi się coś zdawało, że dawniej tośmy wcale nie przesiadywali na jednem miejscu.
Matka nie odpowiedziała. Nie słyszała może, bo bardzo mocno była wpatrzona w zniszczony kuferek.
— Nie pojedziemy nigdzie? — zapytał nieśmiało.
Matka westchnęła i Pawełkowi wydało się, że jest to westchnienie żalu.
— Nie, — odpowiedziała wreszcie.
— A dlaczego?
— A gdziebyśmy pojechali, Pawełku? — zapytała, jakgdyby się radząc.
Chłopiec wykonał ręką szeroki ruch.

13