Strona:Zofia Dromlewiczowa - Płomienna obręcz.djvu/170

Ta strona została przepisana.

— Nasza Marynia toby się nigdy nie odważyła na nic podobnego.
— Pewnie, że nie, — wmieszał się do rozmowy zuchwały głos Tomka — a pewnie, bo jest beksa i nledorajda, a tamta dziewczyna to prawdziwa bohaterka.
Reszta słów Tomka zaginęła zgłuszona obietnicą ojca, że jak się nie uspokoi, to w domu dostanie lanie.
Potem głosy umilkły. Dorotka weszła do swego pokoju, umyła ręce, opuściła suknię i usiadła przy stole, patrząc na kalendarz. Tyle dni już minęło, a nikt się nie zjawiał. Czyżby wszyscy zapomnieli o niej, o małej, samotnej Dorotce?
Rozmyślania jej przerwał turkot odjeżdżającej bryczki. W chwilę później do pokoju jej weszła ciotka.
— Jesteś zła, lekkomyślna dziewczyna, — rozpoczęła przemówienie — prosiłam cię specjalnie, abyś nic nie mówiła o cyrku...
— Ciociu — przerwała Dorotka — ja nie chciałam powiedzieć, to mi się tylko wyrwało nienaumyślnie.
— Nie wierzę ci. Pewnie zrobiłaś mi to na złość. Od pierwszej chwili nie okazujesz nam zupełnie brak przywiązania i uczucia. Nie rozumiesz wcale cośmy dla ciebie zrobili. Czy myślisz, że to przyjemnie mieć u siebie taką nieznośną dziewczynę?
— Ja mogę stąd wyjechać?
— Wiem, że możesz i pewnie chciałabyś. Ciągnie cię do tej wstrętnej budy, do tych wstrętnych

166