Strona:Zofia Dromlewiczowa - Płomienna obręcz.djvu/177

Ta strona została przepisana.

nąć. Przedewszystkiem chciała się stąd oddalić, znaleźć się daleko od tego domku, który ją przyjął napozór gościnnie, a w którym jednak było jej tak bardzo źle.
Droga po błocie trwała dużo dłużej, niż wtedy, gdy zanosiła list.
— Chodzę i chodzę już chyba ze dwie godziny, kiedy nareszcie będzie ta stacja?
Wreszcie ujrzała blade światła budynku stacyjnego. Zanim jednak doszła do niego, usłyszała nagle znajomą melodję.
Przed chwilą przeszła tuż koło niej postać jakiejś dziewczyny lub chłopca, którą w ciemności trudno było odróżnić, pomimo, że postać ta przeszła tuż obok. Teraz, po przejściu kilku kroków dziewczynka usłyszała gwizdanie.
Gwizdana melodja była melodją „Płomiennej obręczy“.
— Ach Boże! — krzyknęła mimowoli Dorotka.
Nie sądziła wcale, aby to mógł być ktoś ze znajomych. Przypuszczała, że poprostu jakiś przechodzień zna tę melodję i gwiżdże ją urozmaicając sob ie w ten sposób drogę.
Mimowoli jednak Dorotka zagwizdała także. Kroki oddalającej się w ciemności osoby ucichły nagle. Ktoś się widocznie zatrzymał; Potem melodia powtórzyła się znowu, gwizdana tym razem głośniej.
Dorotce zdawało się, że rozpoznaje głos:
— Pawełku — zawołała nagle.
— Dorotko!
Walizka wypadła z rąk dziewczynki.

173