Strona:Zofia Dromlewiczowa - Płomienna obręcz.djvu/70

Ta strona została przepisana.

Pawełek posunął się, wycierając ukradkiem twarz.
— Taki deszcz się rozpadał — powiedział zmieszanym, jakby nieswoim głosem.
— Aha, straszny deszcz, ale zaraz przestanie.
— Niewiadomo.
— Napewno. Widzisz, jak wiatr rozpędza chmury.
Wskazała na niebo.
— Widzę.
— Rozjaśnia się.
Siedzieli chwilę w milczeniu. Woźnica drzemał, od czasu do czasu budząc się nagle i na wszelki wypadek wygłaszał wtedy głośno, skierowane do koni napomnienie.
Dzieci siedziały blisko obok siebie.
— Smutno ci? — zapytała nagle Dorotka.
— E, nie — odpowiedział Pawełek zawstydzony, lecz po chwili poprawił:
— Trochę to mi smutno, ale mi przejdzie.
— Przejdzie ci napewno. Zobaczysz, jak nam będzie jaszcze wesoło.
— Nie znam tu nikogo.
— Znasz już przecież wszystkich.
— Ale tak bliżej..
— To poznasz. To poczciwi ludzie — uspokajała Dorotka; — zobaczysz, nie wszyscy, naturalnie, ale prawie wszyscy. A jak Tom ci będzie dokuczał, albo się wyśmiewał, bo on tak lubi, to nic sobie z tego nie rób.
— Tom?
— Tak, Tom. On jest najgorszy ze wszystkich.

66