Strona:Zofia Dromlewiczowa - Płomienna obręcz.djvu/71

Ta strona została przepisana.

— Jakby ci co zrobił, to powiedz mnie albo memu ojcu i już będzie się miał zpyszna.
— Ja sam mu dam radę — zapewnił Pawełek.
— Pewnie, jesteś silny.
— Nie boję się byle kogo — chwalił się chłopiec zachęcony uznaniem Dorotki.
— No, Tom nie jest byle kto; to świetny akrobata. I dlatego się z nim wszyscy liczą, bo jest w cyrku koniecznie potrzebny.
— Jakoś to będzie.
— To ty nie byłeś jeszcze nigdy w wielkiem mieście? — pytała po chwilowej przerwie dziewczynka.
— Byłem, ale tak strasznie dawno, że nawet nie mogę nic pamiętać. Chyba jak przez sen.
— To się dopiero nadziwisz!
Jakiś czas jechali w milczeniu. Deszcz przestał padać. Wiatr rozpędził rzeczywiście chmury.
— O, widzisz, rozjaśnia się — szepnęła Dorotka.
Pawełek spojrzał na nią i po raz pierwszy tego dnia uśmiechnął się.
Wyglądała tak zabawnie, w zbyt dużej pelerynie, w kapturze, z pod którego wymykały się zmoczone, jasne loki, z łobuzerskim uśmiechem na drobnej, ślicznej twarzy.
— O, patrz — zawołała Dorotka, już słońce świeci!
Pawełek spojrzał przed siebie. Pierwszy promień słońca padł na twarze dzieci. I wtedy chłopiec poczuł, że jego smutek zmniejszył się

67