Strona:Zofia Dromlewiczowa - Płomienna obręcz.djvu/79

Ta strona została przepisana.

nież ze ściany, aby natychmiast jasność taka jak we dnie zapanowała w pokoju.
Nie trzeba było świec, ani nafty; szklana lampka, za przekręceniem tego właśnie guziczka, wypełniała się światłem, którego było dosyć na cały pokój.
A telefon? Czyż nie były to prawdziwe czary! Trzymając małą, czarną tubkę przy uchu, można było rozmawiać z człowiekiem, znajdującym się na drugim końcu miasta (a podobno nawet i w innem mieście także), można było słyszeć wyraźnie każde jego słowo, odpowiadać mu, przyjmować i wydawać polecenia.
— To nie wszystko jeszcze — powiedziała z triumfem Dorotka, widząc podziw i zdumienie Pawełka — Poczekaj trochę, tatuś pokaże ci radjo.
I rzeczywiście, już nazajutrz słuchał Pawełek przez radio koncertu, granego w innem mieście. Słyszał tak dobrze, jakgdyby pianista znajdował się tuż przy nim, a nie był wcale oddzielony ogromną przestrzenią wielu mil i godzin.
Czyż nie były to prawdziwe czary?
I chociaż Pawełek słyszał o tem wszystkiem, czytał niekiedy, uczył się, wiedział przecież, że to wszystko istnieje, to jednak doznawał teraz takiego wrażenia, jakgdyby się ziściła jakaś nieprawdopodobna bajka. Co innego jest przecież wiedzieć, że coś podobno istnieje, a widzieć to naprawdę.
To też niezmiernem zdumieniem przejmowały go ulice tak jasne wieczorem, jakby to wciąż był dzień, wspaniałe wystawy oświetlone jaskra-

75