Strona:Zofia Dromlewiczowa - Płomienna obręcz.djvu/85

Ta strona została przepisana.

Klaudjusz takim tonem, że niewiadomo było czy sobie żartuje.
— Nie wierzysz? — zapytał raz jeszcze.
— Właśnie, że nie wiem — przyznał chłopiec. Gotów był jednak uwierzyć natychmiast, te Klaudjusz jest przebranym księciem a już co najmniej hrabią.
Klaudjusz wybuchnął głośnym śmiechem.
— Ach, ty głupi Fredku, — to nie widzisz, że ja i teraz jestem wielkim panem.
— Jakto? — nie zrozumiał Alfred.
— A tak. Czy który ze zwykłych ludzi potrafi tak czarować jak ja to robię? Czy który potrafi wyciągać kurczątka, takie śliczne, żółte kurczątka ze zwykłego cylindra?
— A dajże mi spokój z takiem wielkopaństwem — obraził się Alfred i odszedł oburzony kpinami Klaudjusza.
Tak, nikt nie wiedział o Klaudjuszu nic pewnego. Może jeden dyrektor, z którym Klaudjusz najczęściej i najchętniej przebywał. Dyrektor bowiem nie dziwił się nigdy niczemu.
Niekiedy, bardzo rzadko zresztą, Klaudjusza opuszczała jego zwykła wesołość. Przesiadywał samotnie, nie mając chęci do rozmowy, nie uśmiechał się wtedy, znosił tylko towarzystwo Dorotki.
I Dorotka czuła się zaszczyconą tem wyróżnieniem.
Siadała obok Klaudjusza nieruchomo, kładła swoją małą rączkę na jego dłoni i nie ruszała się z miejsca tak długo, aż Klaudiusz się odzywał:

81