— Bo widzisz, on miał dziedziczyć wielki spadek.
— Aha — mówiła ze zrozumieniem Dorotka.
— Więc może i tu jest tak samo.
— Ale Klaudjusz nie jest małem dzieckiem, więc gdyby tak było, toby już upomniał się o swoje prawa.
— Tak, a może czeka na odpowiednią chwilę.
— Bardzo chciałabym wiedzieć, jak to jest naprawdę.
— Może twój ojciec wie.
— Może wie, ale nie powie.
— Jakbyś poprosiła, toby ci napewno powiedział.
Wiadomem bowiem było powszechnie, że dyrektor nie potrafiłby odmówić swej córce czegokolwiek. Dorotka była dla niego najważniejszą istotą na świecie. Śmiano się z niego, mówiąc że gdyby dziewczynka zapragnęła nagle gwiazdki z nieba, wówczas dyrektor bez wahania kazałby sobie sprowadzić największą drabinę na świecie i usiłował jej tę gwiazdkę przynieść.
Dorotka jednak nie żądała nigdy gwiazdek z nieba. Przeciwnie, była bardzo rozsądną dziewczynką i postępowała ze swoim wielkim i groźnie wyglądającym ojcem jak z małem dzieckiem.
I dyrektor, mówiący głośnym, tubalnym głosem, wyglądający zwykle groźnie, wobec Dorotki stawał się uległym, łagodnym i odpowiadał nieśmiało:
— Tak, Dorotko, masz słuszność. Tak, Dorotko, zrobimy tak jak myślisz.
Strona:Zofia Dromlewiczowa - Płomienna obręcz.djvu/88
Ta strona została przepisana.
84