Z tym ostatnim poglądem zgodzili się wszyscy. Przez chwilę leżeli spokojnie, w zgodnem milczeniu.
Potem Antoś zerwał się jak szalony, fiknął kozła w tył, fiknął kozła w przód, otrząsnął głowę z piasku i pobiegł do wody. Tam zrobił raz i drugi nurka i śmiałymi, lekkimi ruchami popłynął naprzód.
Gdy w kilkanaście minut później powrócił na brzeg, wyglądał świeżo i nadzwyczaj wesoło. Jego dobry humor wyładowywał się w pogardliwem potrącaniu nóg Ludwika i Janki:
— Ruszcie się trochę, — komenderował. — Od godziny leżycie bez ruchu. Obrzydliwość bierze, gdy się na was patrzy.
— Lubię tak patrzeć do góry, w niebo, i leżeć nieruchomo.
— Leniuchy, wstrętne leniuchy poprostu, — zdecydował Antoś, który nie umiał nigdy usiedzieć dłużej jak pięć minut, w jednem miejscu.
— Wiercipięta, — odpowiedział sennym głosem Ludwik.
— Ta zniewaga krwi wymaga! — krzyknął Antoś groźnie.
— Nie błaznuj, Antek, — upomniała go Janka, lecz bezskutecznie. Antek znajdował się w „tran-
Strona:Zofia Dromlewiczowa - Przygoda.djvu/10
Ta strona została uwierzytelniona.