szałem jakiś szelest i wydawało mi się, że któś obcy chodzi po gabinecie. Pomyślałem, że to złodziej, przelękłem się, a jednoczesnie pomyślałem: „to dopiero byłaby przygoda, gdybym wypłoszył złodzieja“. Zerwałem się cichutko, wzięłem latarkę elektryczną i poszedłem do gabinetu.
— I co?
— I nic. Nie było wcale złodzieja. Zdawało mi się. Wróciłem do łóżka, trochę byłem rozczarowany, a trochę zadowolony. I wtedy właśnie pomyślałem: wciąż mówimy i marzymy o przygodach. Trzeba utworzyć takie kółko. Klub ludzi uwielbiających przygodę. Naturalnie trzeba to nazwać mniej patetycznie.
— Np. Miłośnicy Przygody — podsunęła Karolinka.
— Coś w tym guście — zgodził się Antoś.
— Urządźmy konkurs na nazwę, albo wybierzmy ją przez głosowanie — zaproponowała Karolinka.
— Wogóle trzeba Jance i Ludwikowi o tem powiedzieć.
— Naturalnie.
— Wolałbym wprawdzie urządzić naprzód z tobą tylko wszystko, a gdy już będzie zorganizowane dopiero zaprosić Jankę i Ludwika na członków.
Strona:Zofia Dromlewiczowa - Przygoda.djvu/117
Ta strona została uwierzytelniona.