Strona:Zofia Dromlewiczowa - Rycerze przestworzy.djvu/10

Ta strona została przepisana.

storję, gdyż chichotały bez przerwy. Nic dziwnego zresztą, wszystkie pensjonarki zawsze się śmieją, gdy są razem. Pozatem panowała wokoło nas zupełna cisza. Właściwie można się było uczyć wspaniale, gdyż nic nam nie przeszkadzało, a jednak do nauki właśnie nie mieliśmy wcale ochoty.
Przez długą chwilę siedzieliśmy w zupełnem milczeniu, które przerwał pierwszy Olek.
— Strasznie dziś gorąco! — powiedział.
— Doprawdy? — zdziwiliśmy się jednocześnie ja i Stefek.
— Ktoby przypuszczał — dodał po chwili Stefek, zdziwionym tonem — gorąco dzisiaj, mówisz, a ja byłem pewny, że zimno, a nawet, że deszcz pada.
Olek wzruszył ramionami.
— Jacy wy jesteście jeszcze dziecinni — powiedział pogardliwie — prawdziwi sztubacy!
— A ty natomiast jestś niezmiernie poważny, prawdziwy filozof.
— Pewnie, że jestem poważniejszy od was.
— No, mój drogi, nie stawiaj się, że potrafisz dobierać rymy niekiedy, to jeszcze nie jest powód do stawiania się — zawołał zapalczywie Stefek.
Olek nie odpowiedział jednak wcale.