Strona:Zofia Urbanowska - Róża bez kolców.pdf/101

Ta strona została przepisana.

— Raczej poszedł nad staw Smereczyński, wiedziony instynktem badacza fauny głębinowej i szuka swego Branchiopoda — odezwał się doktór.
— I to być może: gdzież ten staw się znajduje?
— O kwadrans drogi od krzyża: ukryty jest w lesie, więc nie wielu turystów wie o jego istnieniu.
— Zatem chodźmy: wprawdzie nie jest jeszcze późno, ale niewiadomo, jak długo będziemy szukali profesora: „Komu w drogę, temu czas!“
Malarz zdumionym wzrokiem spojrzał na baroneta i podniósł się w raz z innymi. Powiodło mu się: w teczce miał szkic upragniony, ale nie o nim myślał w tej chwili. Zkąd Anglik znał polskie przysłowia? To, które przytoczył, było dosłownem tłomaczeniem z polskiego.
Jeden z górali jako przewodnik szedł naprzód, drugi zamykał pochód. Gdy schodzić zaczęli, Henryk spojrzawszy na dół, zawołał radośnie:
— O, co ja widzę, Gwoździk lodowy! Wszyscy się obejrzeli na ten wykrzyknik, a chłopiec zerwał różowy mały kwiatek o delikatnym zapachu, nie przypominającym woni gwoździków, które żyją na równinach.
Dianthus glacialis — objaśnił doktór, biorąc od niego roślinkę i pokazując sir Edwardowi. — Patrz pan, jakie to skromne, a jakie wdzięczne! A zkąd wiedziałeś Henryku, że on się zwie „lodowym“?
— Mówił mi pasterz, który nam wczoraj przyniósł bukiecik takich samych gwoździków.
Baronet poraz pierwszy spojrzał uważniej na chłopca i powiedział, odwracając się do wnuka.
— A ty, Dawidzie, nic nie zbierasz? nic cię nie interesuje?
Chłopiec zmilczał, bo i nie mógłby nawet w tej chwili odpowiedzieć. Usta miał pełne biszkoptów, któremi naładował sobie kieszenie. Wyraz niesmaku odmalował się na twarzy sir Edwarda i nie czekając odpowiedzi, począł schodzić.
Doktór rozglądał się z pewnym niepokojem po horyzoncie; cieszył się już nadzieją, że wbrew tradycyi ominie go deszcz w Kościeliskiej dolinie, ale mała drobna chmurka, wisząca nieruchomo ponad ich głowami, zaczynała go niepokoić.
— Może wytrzyma do wieczora — myślał — a może też wiatr tę chmurkę rozpędzi!