Strona:Zofia Urbanowska - Róża bez kolców.pdf/149

Ta strona została przepisana.

wydobyć nie mógł. A postacie skrzydlate, przejrzyste jak duchy, płynęły coraz tłumniej po srebrnym szlaku, a pochód ten zdawał się nie mieć końca, bo w miejsce tych co zniknęli w wąwozie, nowe wstawały postacie z mgieł czołgających się po ziemi. Wreszcie ostatni rycerz rozpłynął się w powietrzu, a z nim razem srebrny szlak zniknął, jakby wprzód leżał tam po to tylko, aby służyć za most dla rycerzy.
Henryk siedział oszołomiony, nie mogąc oczu oderwać od miejsca, którędy przed chwilą przesunął się pochód olbrzymów. Pulsa mocno biły mu, w skroniach, a jemu się zdawało że słyszy tętent kopyt gdzieś w górze, i powiedział sobie że rycerze wjeżdżają na zamek, bo ta oto turnia nad wąwozem, Zamkiem się nazywa. Potem coś mu się majaczyło o pannie młodej przecudnej urody, ze złotą na głowie przepaską i o weselu, a potem jeszcze zabrzmiał mu w uszach słaby, jakby oddalony dźwięk organów, który wzmagał się stopniowo, aż rozlał się w powietrzu potężnym hymnem. Turnia Organy znajduje się tuż nad Zamkiem, a za nią jest, turnia Stoły. Tam rycerze zasiądą do uczty. Chłopiec widział już oczyma wyobraźni, długie ich brody mchem porosłe i surowe oblicza, patrzące głębią minionych wieków. Do uczty usługiwały im boginki, w lekkich powiewnych szatach; na obrusie z mgły gęstej leżała przed każdym biesiadnikiem róża, ale wszystkie miały kolce...
Henryk przetarł oczy, chcąc się przekonać czy śni, czy marzy na jawie. Naokoło była cisza i tylko potok grał po dawnemu, ale oto zaszumiało, jakby wiatr potrząsnął wierzchołkami świerków, lub z jakiejś potężnej piersi żałosne wydobyło się westchnienie. Chłopca przebiegł dreszcz grozy: szary obłoczek podniósł się nad strumieniem i kołysząc się to tu, to tam, wyglądał jak człowiek zabłąkany, szukający drogi rozpaczliwie. Henrykowi, niewiadomo czemu, przyszedł na myśl bohater opowiadania sir Edwarda: chciał wyciągnąć rękę w stronę wąwozu, ale nie mógł się poruszyć, taka ogarnęła go niemoc — a gdy obłoczek uniósł się trochę wyżej, wydał mu się z ramion i postaci podobnym do Warburtona.
Nagle jakiś drobny kamyk potoczył się, jakby go kto potrącił. Henryk wytężył słuch i wzrok i zdało mu się, że widzi jakiś cień czarny czołgający się z dołu pod górę; powiedział sobie jednak, że to pewnie, takie samo złudzenie jak tamto, a powieki ciążyły mu jak ołów i już, już miał zasnąć snem twardym, ale potoczył się drugi kamień i to wytrzeźwiło go odrazu. Ów cień posuwał się coraz wyżej w kierunku groty, a z pod stóp jego toczyły się drobne kamienie z usypiska. Henryk wstał; instynkt mụ szeptał, że powinien zachować się jak najciszej. Cień ów podobny do człowieka skradającego się na czworakach, zatrzymał się i podniósł głowę, jakby coś czuł lub czegoś nasłuchiwał. A stał właśnie w promieniu księżyca, którego tarcza prze-