Strona:Zofia Urbanowska - Róża bez kolców.pdf/155

Ta strona została przepisana.

— Biedny profesor! — zawołał Henryk — został pozbawiony światła, bo zapałki jego widziałem leżące na posłaniu. Gdzież on jest teraz? Może wpadł w jaką przepaść!
— I, nie — odrzekł Sabała — on tu już jest blizko.
I zwrócił się w stronę skąd wiał świeży prąd powietrza. Czas jakiś wszyscy szli w milczeniu: nikt się nie odzywał, bo temu i owemu niewesołe myśli przychodziły do głowy. Pies biegnący ciągle przed nogami idących, wysunął się teraz naprzód i przepadł gdzieś. Wreszcie usłyszano jego oddalone szczekanie. Przyspieszono kroku i po jakimś czasie, ujrzano pod ścianą leżącego bez przytomności profesora, a nad nim stał pies, obwąchując go i machając ogonem. W zaciśniętej pięści Strand trzymał zagasły stoczek, a obok leżała jego laska.
Doktór uniósł głowę zemdlonego i wlał mu w usta trochę wina z flaszki, którą zawsze nosił przy sobie, następnie zaczął mu lekko piersi rozcierać, poczem wkrótce Strand otworzył oczy. Błędnym wzrokiem powiódł po obecnych i zatrzymał go na kudłaczu, przyczem uśmiech rozjaśnił jego rysy.
— Pójdź tu piesku — rzekł, dotykając jego łba — i wybacz moją omyłkę. Ja ciebie w ciemności wziąłem za niedźwiedzia!
I opowiedział szczegółowo swoje przygody, nie wspomniawszy jedynie o błękitnej wstążce, bo lękał się żartów i konceptów przyjaciół.
Pociągnąwszy jeszcze kilka łyków z butelki doktora, Strand uczuł się tak wzmocnionym, że wstał i oświadczył, iż może iść. A gdy mu powiedziano jaką nazwę specyalną noszą te pieczary, przyznał, że trafniejszej niepodobna wynaleźć. Jednej tylko rzeczy nie mógł sobie wytłomaczyć: owego huku, którego echo słyszał w podziemiach — i zwierzył się z tem przed towarzyszami, gdy już wróciwszy do sypialni, wyciągnął się na posłaniu, do którego tak długo wzdychał nadaremnie. Wtedy dopiero opowiedziano mu o niedźwiedziu i o zepchnięciu z góry kamienia.
Profesor usiadł na posłaniu, wyjął z kieszeni chustkę, sięgnął do oczu, gdzie powinny być okulary, ale spostrzegł że ich niema na zwyklem miejscu.
— Moje okulary... — szepnął zdziwiony.
— Są — rzekł baronet, podając mu — zgubiłeś je pan.
Strand machinalnie wyciągnął rękę, nie pytając jak i gdzie zostały znalezione; przetarłszy szkła starannie, umieścił je na nosie i jął przypatrywać się Henrykowi z taką uwagą, jakby napotkał jakiś ciekawy zoologiczny okaz.
— Czy on we mnie upatruje podobieństwo do swego Branchiopoda, czy co — myślał chłopiec, rumieniąc się pod tym badawczym wzrokiem.