Strona:Zofia Urbanowska - Róża bez kolców.pdf/156

Ta strona została przepisana.

— Młodzieńcze — rzekł wreszcie profesor — widzę, że jesteś człowiekiem poważnym: dla tego też opowiem ci moje domysły, dla czego Branchinecta paludosa Branchiopoda z epoki lodowej, przetrwał aż do naszych czasów w jeziorze tatrzańskiem.
Wybuch ogólnej wesołości przerwał zapał niestrudzonego badacza, a baronet rzekł:
— Ależ kochany profesorze, odłóż to pan na jutro. Chłopiec jest zmęczony i my wszyscy także. Pan sam najwięcej potrzebujesz wypoczynku. Starajmy się zasnąć jak najprędzej, bo inaczej nie obudzimy się o wschodzie słońca.
Wszyscy uznali słuszność tej uwagi, ale przewodnik troskliwy o zdrowie uczonego, podał mu szklankę gorącej herbaty, którą tenże wypił chciwie, i jak posłuszne dziecko, nie odzywając się już wcale, zawinął się w kołdrę i odwróciwszy się do ściany, usnął.
Pomruki burzy były coraz częstsze, aż zamieniły się w nieustające prawie ryki. Podmuch wiatru zagasił świecę, ale oślepiające błyskawice rozświecały co chwila wnętrze groty. Nad głowami podróżnych długo jeszcze rozlegały się echa piorunów. Wreszcie wszyscy posnęli.
Górale nie spali. W szczelinie skalnej osłoniętej od deszczu, rozpalili ognisko i popijając herbatę, długo jeszcze rozmawiali, a przedmiotem tej rozmowy były różne walki z niedźwiedziami! Sabała największy w tem brał udział. Wszyscy słuchali z oczyma utkwionemi w starca, a on prawił:
— Raz co nie było: Matus Karpiel miał syna; miało chłopczysko z pietnaście roków, sam zaś był tęgi hruby chłop i pośli na niedźwiedzie — haj. Toż to dopadli niedźwiedzice z dwoimi małemi, ale małe były młode, i to zaś siednom na grzybiecie tej matki, ucepiom się pazdurami, dopiro niedźwiedzica jedzie s nimi jak wóz do lasa..!