Strona:Zofia Urbanowska - Róża bez kolców.pdf/227

Ta strona została przepisana.

wychodził na ganek, rozglądając się po niebie. Nad Czerwonemi Wierchami i Giewontem zjawił się olbrzymi wał chmur, sięgający aż do Świnicy, a te pędziły kłębiąc się w dolinę, niby pijane szałem i ziały gorącem tchnieniem, a za niemi szedł groźny pomruk, niby ryk wzburzonego morza.
Nagle zatrzęsły się wierzchołki drzew najwyższych, zadrżały kalenice dachów, zadygotały kanty strzechy, jakby jakaś potężna ręka potrząsnęła niemi z wściekłością. Dach jęknął, zatrzeszczały ściany ślimakowego domostwa, i dał się słyszeć skrzyp, jakby przeciąganie się węgłów.
Panna Katarzyna przeżegnała się: usta jej poruszały się szepcząc cichą modlitwę, a oczy patrzyły przerażone jak kurniawa obejmowała całą dolinę, jak ginęły w niej sylwety drzew, płotu, domów, a zapanował chaos!
Marysia przypomniała sobie swoje króliki, które zostawiła na dworze w małem ogrodzeniu za oborą, i pomyślała że biedne zwierzątka pewnie są w śmiertelnym strachu. Zdjęta litością wybiegła, chcąc je przenieść do kuchni.
Króliki te były powodem jej nieustannej troskliwości: Gdy słońce świeciło i pogoda była piękna, bała się żeby ich jastrząb nie porwał; a znów gdy padał deszcz, niepokoiła się że im futerko zamoknie i wilgoć zaszkodzi.
Drzwi z sieni prowadzące na dziedziniec, były zamknięte na zaworę; odsunęła ją i wybiegła za budynki. Wiatr już dął silny, tak że ujść było trudno, ale dziewczynka trzymając się ściany domostwa, a potem ściany obory, doszła do zagrodzenia, gdzie w kąciku strwożone siedziały króliki. Ucieszona wzięła je na ręce i chciała iść ku domowi, ale ta jedna chwila wystarczyła, aby jej powrót uniemożebnić. Gdyby jeszcze trzymała się mocno ściany, jak to czyniła idąc tutaj, doszłaby do domu choć z trudnością; ale przytuliwszy króliki do piersi, miała obie ręce zajęte. A tu w tej jednej chwili właśnie stało się coś dziwnego: ogarnęła ją nagła ciemność, posłyszała szum, świst, ryk, jęki i wycia. Wiatr zarzucił jej spódniczkę na głowę; podmuch jego szedł od strony gór potężny, straszliwy, i grał najrozmaitszemi głosami, unosząc przerażoną dziewczynkę w kierunku przeciwnym domowi. Na drodze tańczyły potężne tumany piasku i zwiru, wciągając w wir tańca drobne kamyki, a świerki gięły się jak trzciny i biły czołem o ziemię, strząsając szyszki ulatujące na wietrze. Wody potoku rozbiegły się na boki mnóstwem strug białych i pędziły spienione. Ponad szczytami niebo zawalone było olbrzymiemi kłębami chmur ciemnych: leciały one na pozór z szaloną szybkością, a w rzeczywistości przewalały się i szamotały na miejscu. Potężny wir powietrza tańczący w środku doliny,