Strona:Zofia Urbanowska - Róża bez kolców.pdf/250

Ta strona została przepisana.

potraw obawiać się mieli, smaczniejszych dla ich podniebień, jak przypuszczam, od gniazd jaskółczych, lub smarzonej szarańczy, albo wreszcie od wielkich brazylijskich pająków, uważanych jednak przez krajowców za wielki przysmak.
— Ja zaś inne wyrobiłem sobie o tem pojęcie i wymyśliłem sposób przekonania się, czy moje domysły są prawdziwe.
— Jakiż to sposób?
— To już moja tajemnica.
— I począł gwizdać ulubioną piosenkę, co czynił zwykle, gdy był z siebie zadowolniony.
— Ma kolce! — wołał żałośnie Henryk — wracając z gałązką różanego kwiecia. — Co za szkoda!
Jakób wziął gałązkę i rzekł:
— Róża polna, czyli psia, której Rzymianie przypisywali własności lecznicze.
Około dziesiątej stanęli w dolinie Jaworzynki, przy potoku rozbijającym się z hukiem o głazy. Henryk wyraził głośno swój zachwyt nad malowniczością tego ustronia, na to odezwał się przewodnik:
— U nas w Tatrach nic brzyćkiego niema, ale dopiero z hali Królowej coś ujrzycie.
I spojrzawszy w górę, zawołał:
— Patrzcie, no, patrzcie! czy widzicie? Myszołów!
Wszyscy podnieśli głowy, i ujrzeli w górze dużego ptaka, z rozpostartemi skrzydłami, wiszącego w powietrzu. Czy stał, czy leżał, nie można było widzieć, ale był nieruchomy, bo nie poruszał wcale skrzydłami.
— Jak on się może tak utrzymać w powietrzu? — zawołał Henryk.
— To jego sztuka. Potrafi tak wisieć przez kilka minut, i zdaje się że mu to przychodzi bez wysiłku. Pewnie upatruje tu sobie zdobyczy. Biedne myszki polne, biedne zajączki i ptaszki!