Strona:Zofia Urbanowska - Róża bez kolców.pdf/261

Ta strona została przepisana.

— Ależ panie profesorze, pociesz się pan — uspokajał go Warburton, dotykając jego ramienia. Jesteśmy w drodze do Pięciu Stawów; będziesz pan mógł czynić poszukiwania, i jeżeli tylko pański Branchiopod istnieje rzeczywiście, niezawodnie go znajdziemy.
I wyjąwszy cygarnicę, dodał:
— Mam przy sobie wyborne cygaro: zapal je pan; to orzeźwia i uspokaja. Niech co chca, mówią lekarze o szkodliwem działaniu tytoniu na organizm: ja utrzymywałem zawsze i utrzymuję, że dymek cygara spędza troski z czoła i myślom daje skrzydła. Czy masz pan zapałki?
— Mam — odrzekł Strand, biorąc cygaro i sięgnął do kieszonki kamizelki, a nie znalazłszy ich na zwyklem miejscu, zapuścił rękę w kieszeń surduta i cofnął ją natychmiast ze wstrętem.
— Co panu jest? — zapytał baronet — coś pan tam znalazł?
— Nic, nic — bąkał zmięszany — to tylko... to jest... myślałem, że to zapałki...
— Ej, czy nie żaba weszła panu do kieszeni? Okazałeś wstręt tak widoczny... a pamiętam z czasów pobytu pańskiego w Rochdale, że o mało nie złamałeś nogi w parku, obawiając się nastąpić na żabę.
— Jeżeli tak, to ja pana od niej oswobodzę — powiedział Jakób, chcąc zanurzyć rękę w kieszeń profesora, ale ten odskoczył jak oparzony, wołając z gniewem:
— Nie dotykaj mnie pan! Niech się nikt nie waży mnie dotykać!
Niespodziany ten wybuch u łagodnego i flegmatycznego z natury człowieka, zdziwił wszystkich. Spoglądali na siebie, nie umiejąc wytłomaczyć sobie przyczyny, a uczony Strand ochłonąwszy nieco, dodał jakby usprawiedliwiając się.
— Nie czułem nigdy wstrętu do żab, ani do najlichszego stworzenia, bo wszystkie mają cel swego istnienia i są dowodem mądrości Bożej, a jeżelim okazał przestrach w parku Rochdale, to dla tego jedynie, że nie chciałem wyrządzić krzywdy nieszkodliwemu zwierzątku.
— Doktór Strand ma tylko wstręt do niewiast, choć także są dowodem Bożej mądrości — wtrącił Witold z uśmiechem.
— I do wszystkiego co ma z niemi związek — dodał Jakób, a niewinne te wyrazy bez złośliwej wymówione intencyi, widocznie zaniepokoiły uczonego. Spojrzał niechętnie na obu przyjaciół i odwróciwszy się, ruszył w drogę, nie troszcząc się o resztę orszaku. Czaszka niedźwiedzia jaskiniowego, z którą nie chciał się rozstać, sprawiała mu niemało kłopotu.
— Moi panowie — rzekł półgłosem baronet do doktora i malarza — nie mówcież nigdy profesorowi o kobietach, bo widzicie, że mu to psuje humor.