Strona:Zofia Urbanowska - Róża bez kolców.pdf/270

Ta strona została przepisana.

Warburton pokręcił głową, ale nie sprzeciwiał się. Przewodnik zaś wziął od jednego z górali koszyczek z zapasami, przełożył jego zawartość do torby, wyłożył koszyk gałązkami, nasypał próchnicy i cetynek, poczem ostrożnie ciupagą jął zgarniać węża do koszyka. Nasypał znowu próchnicy na wierzch, przykrył wiekiem, ku wielkiemu zadowoleniu profesora, poczem orszak ruszył w dalszą drogę.
— Nie przypuszczałem, że na zdobycie róży bez kolców, będę szedł w piętnaście tysięcy wojska — rzekł, śmiejąc się baronet.
Wkrótce znaleźli się na hali, wśród licznej osady pasterzy i pasterek: między szałasami błądziły krowy i kozy, a juhas i juhaska wyprawiali skoki. Ale turyści nasi nie mieli czasu na to patrzeć. Napiwszy się mleka kwaśnego, ruszyli dalej ku Czarnemu Stawowi. Szli przez tak zwaną Suchą wodę, to jest łożysko potoku, którego nie widać, bo płynie gdzieś pod głazami. Słychać tylko jego szum i chwilami błyska z pod kamieni żywe srebro. Przewodnik prowadził ich teraz drożyną wyrobioną w zboczu góry i ukazał z dumą wysokie kopulaste drzewo z długiemi, jedwabistemi frendzlami iglic, mówiąc:
— Limba!
Na ziemi leżało sporo błyszczących, jakby politurowanych szyszek, pod łuskami których były drobne ziarna orzeszkowate. Chłopcy nakładli w kieszenie ile się zmieściło, górale bowiem powiedzieli im, że są jadalne. Spróbowawszy, przekonali się że smakują jak migdały, a doktór dodał, że z drzewa limbowego i z kory jego, otrzymywany bywa balsam, zwany „karpackim.“