Strona:Zofia Urbanowska - Róża bez kolców.pdf/279

Ta strona została przepisana.

Chciałek ja go chycić, ale nie było drugiego coby pomógł. Kieby był drugi, byłby je nagonił, cobykmy je dostali w rękaw od cuhy, a tak uciekł po pod skole, i tylek go uwidział.
— A Dzik pokazuje się w tych stronach? — zapytał Witold. — Zdałaby się nam na wycieczcze pieczeń z dzika!
— Dzika świnia przychodzi z węgierskiej strony na naszą od Orawy, ale nie często ta do nas zagląda.
— Była tu niegdyś zwierzyna grubsza jeszcze, ale wyginęła — rzekł Jakób — były podobno Żubry, Łosie i Koziorożce.
— Profesor zapuszcza ołowiankę — odezwał się Warburton, śledzący ruchy tratwy na jeziorze — chwila ważna dla niego. Panowie, wypijmy jeszcze węgierskiego za pomyślne odszukanie Branchiopoda!
Propozycya chętnie została przyjęta.
— Brawo, doskonale, wypijmy! — wołano, a gdy kieliszki napełniły się, wszyscy podniósłszy je w górę, wołali:
— Niech żyje profesor Strand! Wiwat Branchiopod!
Echa górskie odpowiedziały: Wiwat! wiwat! wiwat! coraz ciszej, coraz słabiej.
Profesor pochylony nad ołowianką, nie zwracał na to uwagi, wzrok jego śledził pilnie zanurzającą się sieć.
Wino rozweseliło umysły; Witold mający piękny barytonowy