Strona:Zofia Urbanowska - Róża bez kolców.pdf/304

Ta strona została przepisana.

— Około stu. Liczba ich była niegdyś większa, i te które przetrwały dotąd, były obszerniejsze i głębsze. Ogromne złomy granitu zaściełają ich dna i brzegi. Otaczające je szczyty bezustannie łupią się i kruszą; sama woda ściekająca w szczeliny skał i marznąca potem, rozsadza je i czyni spustoszenia na wielką skalę. Przyjdzie czas, że te na które w tej chwili u stóp naszych patrzymy, znikną kiedyś zupełnie, jak zniknęły inne, których ślady widzimy w kotlinach gór, wskutek powolnego podnoszenia się ich dna przez sypiące się do nich odłamy skał. Górny koniec doliny Kościeliskiej, Miętusia, Mała Łąka, Kondratowa, Buczynowe, Dolina Pięciu Stawów, były niegdyś wielkiemi jeziorami większemi od dzisiejszych.
Witold, okazujący od kilku minut już wielkie zniecierpliwienie, zerwał się na te słowa i zwracając do Jakóba, zapytał:
— Mój doktorze, wiem że zabrałeś z sobą podróżną apteczkę, bo sam widziałem, jakeś ją pakował. Czy nie masz w niej czasem trochę waty?
— I owszem — odrzekł Jakób — jest wata karbolowa i gaza opatrunkowa, ale na co to panu? Czyś się skaleczył?
— Potrzebuję jej do zatkania uszów! Pan, wraz z uczonym profesorem, obaj jak puszczyki bezustannie przepowiadacie zagładę. Ilekroć wejdziemy na jaki szczyt, i serce raduje się pięknością tego świata, zaraz na wyścigi, to jeden, to drugi, wygłasza Memento mori. Do licha! przestańcież mówić o tem, co będzie za parę tysięcy lat i żyjcie chwilą obecną! Podziwiajcie cuda ręki Bożej, i cieszcie się że macie sposobność na nie patrzeć! Stoicie przed krajobrazem tak cudownym, jakiemu podobnych mało na świecie, słońce świeci wam jasno, niebo macie nad głowami czyste...
— Niezupełnie wtrącił Warburton — była dotąd jedna mała chmurka, a teraz jest całe stado.
— Odrzućcie precz całą waszą wiedzę, i stańcie się na chwilę zwyczajnymi ludźmi! Oto przed wami cała potęga czarów górskiej przyrody: niebotyczne szczyty i niesłychane przepaście, rysujące się w najfantastyczniejszych liniach i kształtach, a między niemi ogromne zwierciadła stawów, niby oczy nieruchomą patrzące źrenicą.
— A jednak oczy te zamkną się kiedyś na wieki... — szepnął profesor z uporem i wpadł swoim zwyczajem w zadumę, a Witold, któremu czasem złośliwe myśli przychodziły do głowy, powiedział do Warburtona:
— Trzebaby profesora ożenić: może wtedy mniej czarno będzie patrzał na życie.
I dotykając ramienia zamyślonego, dodał:
— Budzę pana, panie Strand.