Strona:Zofia Urbanowska - Róża bez kolców.pdf/332

Ta strona została przepisana.

spoglądając raz po raz w stronę Stawów Gąsienicowych, skąd mógł pojawić się profesor.
Jakób powiedział Walterowi, że w kieszeni Stranda, do której łagodny ten człowiek tak energicznie bronił dostępu, musi się znajdować jakaś ważna tajemnica. Zeszedł go bowiem przypadkowo w chwili, gdy stojąc nad tą samą rozpadliną, w której Henryk widział zaczarowane klejnoty, zagłębił rękę do kieszeni coś z niej wyjmując, jakby chciał ukryć w owej rozpadlinie. Ale gdy spostrzegł że ma świadka, wsunął wyjęty przedmiot napowrót do kieszeni, i mocno zaczerwieniony szybko się oddalił.
Dało to wiele do myślenia Walterowi, ale odgadnąć nie mógł, coby to było. Przypuścili do sekretu Warburtona, lecz i ten także nie wiedział, jak to sobie tłomaczyć. Wszystkim wydało się to bardzo dziwne i niezgodne z dotychczas wyrobionem pojęciem o charakterze uczonego Stranda. Witolda nie było przy tej rozmowie.
Słońce ubrało szczyty w purpurę i fijolet i poczynało kryć się za góry, a profesora jak nie było tak nie było. Na znak dany przez Warburtona, ruszono w drogę, ale przedtem użyto umówionego sygnału: wystrzelono z fuzyi, a echo tego strzału, jak szmer dźwięcznych metalicznych pereł obiegło góry dookoła. Sir Edward słuchał z widoczną przyjemnością tego echa, a oto powstał jakiś szmer i łoskot i rumor kamieni. Na stromej pochyłości, ścieżką utorowaną przez potok, sunął jakiś kłąb tajemniczy: koziołkował, a nie można było zrozumieć co to jest, bo zbyt odległe było, i leciało coraz prędzej według praw ciężkości.
— To koza dzika spada ze szczytu skały! — rzekł jeden z przewodników.
— A może człowiek! — szepnął Henryk, którego dreszcz przeszedł.
— Ej, nie, to koza — potwierdził Jakób, bo właśnie ów kłąb dobiegłszy do dna, beknął śmiertelnie.
— Przekonamy się o tem, gdy staniemy na dole — powiedział Witold; ale jeden z górali, ciekawy co to było takiego, zbiegł naprzód, zsuwając się szybko na dół. Miejscami czepiał się grani rękami, miejscami zsuwał się w siedzącej postawie po gładkim mchu, wstrzymując szybkość jazdy wysuniętem naprzód ostrzem ciupagi. Henryk przypatrując się temu, rzekł: