Strona:Zofia Urbanowska - Róża bez kolców.pdf/352

Ta strona została przepisana.

wszyscy temu wierzyli. Nagle jeden z górali zawołał: „leje!“ i wszyscy poczuli na twarzach drobny deszczyk, który nagle tak gęsto padać zaczął, że osłonił jakby mgłą cały tabor.
— Wróćmy się do schroniska — zaproponował Walter — i przeczekajmy burzę!
— Nie — rzekł Warburton — ktoby tam zważał na deszcz! Doświadczyliśmy już różnych wrażeń w tej podróży, ale nie doświadczyliśmy jeszcze burzy, bo tej na jaką patrzyliśmy spokojnie z okna groty w dolinie Kościeliskiej, nie odczuliśmy bezpośrednio. Co innego jest znajdować się wśród burzy na otwartem powietrzu, w łonie gór! Widzę właśnie że nadciąga, słyszę echa dalekie gromów, i myślę że przyjdzie tu wkrótce do nas. Rad jestem że się z nią spotkam! Idźmy, panonowie, idźmy! Czy się boicie?
— Co do mnie, nachodziłem się dość po wycieczkach, zawsze w deszcz i burzę — rzekł Witold. — Znam się z nią.
— Dla mnie też nie nowina — odrzekł doktór; — trochę się zmoknie, ale od czegoż ogień?
— Szczególna ochota! — mruknął Davy pod nosem. Jestem pewny, że z tej sławnej wycieczki przyniosę do domu tyfus albo malaryę!
— Bądź spokojny — szepnął mu z cicha Walter — malarye i tyfusy nie rosną na szczytach, jak kwiaty halne. A kto przywozi malaryę z równin, to ją prędko gubi w czystem górskiem powietrzu.
Namiot i cięższe bagaże, wysłano naprzód do Morskiego Oka, przez Świstówkę. Ponieśli je górale, którym polecono nocleg przysposobić dla wszystkich.
Deszcz padał, a znajomi nasi szli tak żwawo, jakby to była najpiękniejsza pogoda. Była to droga nie droga, po złomach po płasz-