Strona:Zofia Urbanowska - Róża bez kolców.pdf/377

Ta strona została przepisana.

ścią kilkakrotnie odwracała i przekładała poduszki. Wreszcie gdy zaczynało świtać, i goście ze schroniska wysypali się gromadnie na ganek, zrobiło się ciszej i milady po dwukrotnem zażyciu bromu, usnęła. Fanny, którą od wczoraj nie odstępowała myśl o Branhiopodzie, postawiła przy łóżku pani dzwonek i wysunęła się na palcach z izby.
Zgromadzeni na ganku turyści, pili przy stołach gorącą herbatę, otulając się w płaszcze i pledy, bo chłód przenikał do kości. Rozmawiali półgłosem, jakby się bali kogoś śpiącego przebudzić — tylko łyżeczki brzęczały o szklanki. Jeziora nie było jeszcze widać: leżała na niem mgła, czyli jak górale mówią „szmata“, biała, ciężka — zasłaniała wszystko dokoła i zdawała się być nieruchomą. Była ona tak gęsta, że odbijała na sobie odblask ogniska palącego się na kominie, wprost drzwi wchodowych. Przy ognisku tem skupieni przewodnicy palili papierosy, gazda gotował wodę w kotliczkach na herbatę, a wszyscy przypatrywali się ciekawie Witoldowi, jak trzymając rondel w jednej ręce, a w drugiej łyżkę, uwijał się koło komina, pożyczywszy fartucha od Jerrego.
Choć w powietrzu była cisza, jednakże niektórzy z siedzących na ganku uczuwali na twarzy leciutkie powiewy wiatru, i wyrażali nadzieję, że on wzmoże się i rozpędzi mgłę. Rozmawiając półgłosem, sprzeczali się czy jezioro zostanie odsłonięte, czy nie — a Jack i Jerry, zrobili zaraz naprędce zakład.
Świt zbliżał się coraz wyraźniej: przez szmatę przebiegło lekkie drżenie i znowu zaległa na niej nieruchomość. Wtem z boku, przeleciała przez szmatę błyskawica, za nią druga i trzecia — co jedna to dłuższa; przeglądały przez mgłę jakieś blaski, jakby kto zapalał pochodnie: widnem było, że się coś dzieje za tą zasłoną, jakby w świątyni... coś tajemniczego, niezwykłego, i patrzących brała ciekawość co to takiego. Nagle stało się coś dziwnego: szmata rozdarła się na poły, i połowy obie jęły się drzeć na strzępy, odsłaniając kawałkami szybę jeziora, a strzępy jak stado ptaków, wzlatywały ciężko w górę, chwiejąc się, ważąc, i jakby siły do lotu wyższego nie miały, czepiały się skał, opadały, wznosiły się znowu, aż posiadały nad szczytami turni.
Wszyscy powstawali, przypatrując się temu dziwnemu, ciekawemu zjawisku, w którem co sekunda niemal, to była zmiana. Słońce nie oświeciło jeszcze powierzchni wody, boki pozostawały w cieniu, tylko po przez szczerby skał, ukośnie, szedł promień coraz dłuższy, a za nim jeden, drugi, dziesiąty, od zapalonych szczytów, i kładły się na stawie niby struny harfy olbrzymiej, po której żwawo uwijały się pstrągi. Patrzący wstrzymywali oddech, jakby czekali na mającą się ozwać pieśń, którą każdy słyszał w swej duszy przy wtórze monotonnego szumu wody. Wreszcie na harfie tej położył się zielonawy cień, a w miarę jak słońce idąc coraz wyżej, rozjaśniało ściany turni, bladła harfa, aż