Strona:Zofia Urbanowska - Róża bez kolców.pdf/378

Ta strona została przepisana.

rozpłynęła się jak mgła — cień ustępował ku brzegom jeziora, które też okrążył; środek zajął ciemny granat, mieniący się chwilami szafirem, a w szafirze tym przeglądały się ściany, jak w najczystszem zwierciadle. Wystąpiły teraz na jaw tysiączne szczegóły niewidzialne dotąd: źleby, skarpy skalne, paprocie, krzaki kosodrzewiny, smreki i piękne ciemno zielone limby.
Warburton patrzał, pijąc całą duszą poezyę tego widoku, a w oczach jego widniał zachwyt. Zapomniał o wszystkiem, a widział przed sobą tylko grę barw zmieniających się ustawicznie, świateł i cieni. Ktoś się za nim poruszył: obejrzał się. Był to Witold, który już fartuch odpasał i przyglądał się wraz z innymi.
— Powiadają, że niema dwóch listków na drzewie, zupełnie podobnych do siebie —przemówił młodzieniec — i ja powiem, że w górach żaden dzień nie jest do drugiego podobny, a malarz i poeta, znajdą zawsze coś nowego do wyśpiewania lub namalowania. Kilka razy widziałem wschód słońca przy Morskiem Oku, i zawsze miałem niespodziane wrażenie. Gdy Witkiewicz tu był, zasłona z mgły nie rozdzierała się tak na poły, jak dzisiaj. Nad szczytami rozpięte było niebo jasne, nikłe, blade; świat wyglądał jak gdyby mdlał i konał. Nad wodą płynęła lekko