Strona:Zofia Urbanowska - Róża bez kolców.pdf/382

Ta strona została przepisana.

— Wydrę ubito.
Z zarośli wyszedł wysoki, barczysty góral i wyciągnął zwierzynę na piasek.
— Nie wiedziałem, że wydry tu przebywają — rzekł baronet.
— Tak: zachodzą one potokami aż w głąb Tatr. Po raz to drugi już ubito wydrę w Morskiem Oku. Zwierzątko to poluje tu czasem na ryby.
— Ale gdzie to jest profesor Strand? — zapytał znowu Warburton, oglądając się. Nigdzie go jakoś nie widzę. Czyżby spał jeszcze?
— Ja go już przed godziną widziałem ubranego — rzekł Witold.
— Gdzież on być może zatem? Chodźmy go szukać, bo przecież nie pojedziemy bez niego.
O kilkadziesiąt kroków od schroniska, między złomami granitu poruszało się coś, ale nie można było dojrzeć, co takiego, zwierzę czy człowiek. Chwilami to coś zatrzymywało się, lub stało nieruchome, niepewne, wahające: postępowało naprzód i cofało się od czasu do czasu pochylając się bardzo, lub kładąc na ziemi. To coś przypominało z kształtów uschły smerek, takie to było chude i kościste, tylko kapelusz zdradzał, że to człowiek. Ale i kapelusz wkrótce gdzieś zniknął, a zdala w słońcu połyskiwała ogołocona z włosów głowa ze sterczącemi po obu stronach kosmykami włosów. To doktór Strand, obojętny na piękność wschodzącego słońca, szukał między głazami swego Branchiopoda. Mało sto razy — eh, i więcej, nachylał się kołując obok miejsca, w którem, jak mu się zdawało, słoik z rąk mu się wysunął podczas upadku; mało sto razy złudzony podobieństwem, cieniem padającym od słońca, wyciągał rękę i zawodził się. Rozsuwał gałęzie kosodrzewiny, krzewy i mech, żeby poznawszy swoją omyłkę, z rozpacz-