Strona:Zofia Urbanowska - Róża bez kolców.pdf/383

Ta strona została przepisana.

liwą energią nanowo rozpocząć poszukiwania. Laskę gdzieś zatracił, okulary zsunęły mu się z nosa — jednak mniejsza o kapelusz i okulary, byle tylko Branchiopod się znalazł! Ale słońce zaczynało już złocić ważkim rąbkiem brzegi turni, a Branchiopoda nie było.
Pot spływał mu, z czoła, odkryta łysina była cała czerwona, a żyły na niej nabrzmiały jak sznurki granatowe. Ręce podrapane już miał do krwi; grzbiet od ciągłego nachylania się bolał tak, że profesor nie mógł go wyprostować; kolana były bardziej zmęczone niż przy schodzeniu ze Świstówki — a może to raczej Świstówka w nich się odzywała! Gdyby choć na chwilę zwrócił uwagę na otaczający go świat, gdyby się choć raz obejrzał, zobaczyłby że oprócz niego, ktoś jeszcze między głazami się pochylał i także czegoś szukał; ale nasz uczony wzorem wszystkich uczonych, nie widział nic prócz tego co chciał widzieć, a czego napróżno upatrywał od kilku godzin. Nareszcie zdala błysnęło coś jak szkło między gałęziami kosówki. Profesor rzucił się gwałtownie ku temu świecącemu przedmiotowi, a nie mogąc go dosięgnąć, rękę pomiędzy kosodrzewinę zapuścił, i zaczepiwszy palcami nie bez trudności o słoik, wyciągnął go — ale o rozpaczy, był to słoik od konserw z angielską etykietą, rzucony tam widać przez turystów cudzoziemskich!
Biedny profesor jęknął boleśnie. W tem posłyszał za sobą ruch między gałęziami kosodrzewiny, oraz szelest sukni kobiecej i słodki dźwięczny głos zabrzmiał tuż przy nim.
— Dzień dobry, panie profesorze!
Dr. Strand struchlał: był to głos Fanny, Fanny wczoraj tak ciężko przez niego obrażonej z powodu nieszczęsnego Branchiopoda, a którą to winę okropnie wyrzucało mu sumienie. Wstyd odebrał mu mowę: był tak pomięszany, że zupełnie nie wiedział co odpowiedzieć, a słodki głos zabrzmiał znowu tuż przy nim z odcieniem figlarności i tryumfu.
— Czy to jest pański Branchiopod?
Profesor odwrócił się nagle, jak iskrą elektryczną tknięty. Fanny stała przed nim w niebieskiej płócienkowej sukni, rysującej wdzięcznie jej kształtną kibić, w dużym kapeluszu słomkowym, od którego padał cień na jej śliczną twarzyczkę, lekko zarumienioną. Patrzała na niego z uśmiechem, trzymając w wyciągniętej ręce słoik jego własny z Branchiopodem pływającym w spirytusie, którego ani kropla się nie wylała, jak to wskazywał nienaruszony korek. W drugiej ręce trzymała kapelusz profesora, jego laskę i okulary. Twarzyczka Fanny wyrażała wesołość, radość i tryumf.
Profesor niemal skamieniał na ten widok: taka wspaniałomyślność, taka wielkość duszy, wprawiła go w osłupienie.
— I to pani znalazłaś? pani szukałaś mej zguby? Byłaś tak dobrą dla mnie... czy to podobna, miss Fanny, czy to nie sen? A ja panią obraziłem tak ciężko!