Strona:Zofia Urbanowska - Róża bez kolców.pdf/385

Ta strona została przepisana.

— A naturalnie — odrzekł Warburton, śmiejąc się — co do mego pozwolenia, niema najmniejszej wątpliwości; jestem szczerze z tego dumny, że tak uczony człowiek wejdzie do mej rodziny!
Profesor zerwał się jak piorunem rażony. Zapomniał zupełnie, że pozostawał jeszcze dotąd na kolanach i że ta postawa właśnie potwierdzała domysły świadków tej sceny. Śmiertelna bladość twarz mu pokryła, a w oczach odmalowała się zgroza i przestrach.
— Miss Fanny — odezwał się z ukłonem Witold, którego najwięcej rozweselił ten widok — afekt szanownego profesora jest poważny i nie od dziś datuje: Trzeba pani wiedzieć, że profesor od dwóch tygodni nosi na sercu błękitną wstążkę, którą pani zgubiła w grotach Raptawickich, jak drogą relikwię, i krył się z tem pięknem uczuciem, jak ze zbrodnią!
— Ależ panowie, klnę się doprawdy, że... — wyjąknął nieszczęśliwy profesor.
— Nie zapieraj się pan i nie wstydź — rzekł Witold, wyciągając profesorowi z tylnej kieszeni kawałek błękitu — afekt tak idealny, dziś, w wieku na wskroś prozaicznym, zaszczyt panu przynosi!
Fanny patrzała ze zdziwieniem, na ów corpus delicti. Istotnie, była to jej wstążka, zgubiona w grotach Raptawickich!
— Tak, tak, kochany profesorze — dokończył Warburton — jestem szczęśliwy żeś przezwyciężył swój wstręt do niewiast i że będę mógł nazwać cię swoim kuzynem.
Dr. Strand spuścił głowę: wiedział on, że żadne wypieranie się, żadne tłomaczanie na nic się tu nie przyda, bo wszystko świadczyło przeciwko niemu. Któż uwierzy w jego niewinność w obec tej nieszczęsnej wstążki, którą szatan chyba rzucił na jego drodze i której dotąd, mimo tylokrotnych usiłowań, pozbyć się nie zdołał! Ale kto to wyszpiegował i jakim sposobem! Nikt inny, tylko ten łobuz Witold. Nawet wobec Fanny wszystko było stracone! Jakże śmiesznym wydawać jej się musi, jak zuchwałym, on, starzec prawie, noszący barwy młodego dziewczęcia, niby rycerz średniowieczny!... Nie śmiał oczu podnieść, ani na nią, ani na baroneta, ani na innych świadków tej sceny. Trzymał w rękach słoik z upragnionym Branchiopodem, nie widząc go nawet. Czuł, że jest zgubiony w opinii wszystkich, zgubiony niepowrotnie.
Fanny ze współczuciem patrzała na nieszczęśliwego człowieka, a domyślając się, że stał się, jak zwykle, ofiarą własnego roztargnienia i mimowoli wpadł w pułapkę, uczuła żal do obecnych, że bawili się kosztem jej starego przyjaciela — i zwracając się doń, przemówiła serdecznie.
— Panie profesorze, niech się pan uspokoi: ja wcale nie myślę iść za mąż. Mój opiekun nie bierze tego wszystkiego na seryo i ci pano-