Strona:Zofia Urbanowska - Róża bez kolców.pdf/399

Ta strona została przepisana.

— Teraz my zaśpiewajmy cośkolwiek, wybitnie swojski mającego charakter.
Jakób skinął głową, i zabrzmiał mazur dziarski, ognisty i wspaniały.
Anglik zadrżał. Twarz jego łagodnie uśmiechniętą śmiertelna bladość powlekła; przymknął oczy, a palce wplątane w skręty brody, zacisnęły się ruchem kurczowym, jak wtedy, w Kościeliskiej dolinie, gdy słuchał bajki Sabały.
— Czy on śpi? — zapytał cicho Henryk, pochylając się do ucha Jakóba — czy może zrobiło mu się słabo? Oczy ma zamknięte, a taki blady!
— Nie, moje dziecko — odpowiedział szeptem doktór — on ma widzenie.
— Widzenie! jakto? Czy pan chce przez to powiedzieć, że on widzi różę bez kolców, czy może syna, którego tak kochał i utracił?
— On widzi swoją matkę!...
Pieśń ucichła, słuchacze grzmiącym oklaskiem dziękowali, tylko ręce Anglika nie poruszyły się.
— Nie przypadło mu do gustu — pomyślał Henryk, i zrobiło mu się bardzo przykro.
Warburton podniósł powieki: były one czerwone i nabrzmiałe jakby od łez palących, które spłynąć nie mogły, a w oczach migotały błyskawice. Patrzył przed siebie jak nieprzytomny, a po palcach trzymających brodę, przebiegało lekkie drżenie.
— Czy pan nie chory, sir? — zapytał Walter, którego oczu nie uszła zmiana w twarzy sir Edwarda.
— Nie, mój drogi, ale chłód idzie z jeziora. Zimno mi.
— Już przybyliśmy — odrzekł młodzieniec. — Trzeba żeby pan zaraz wypił kieliszek wina.
Henryk słuchał zdziwiony.
— Zimno mu w taki upał... — rzekł do siebie — to dziwne!