Strona:Zofia Urbanowska - Róża bez kolców.pdf/435

Ta strona została przepisana.

dy brzęczały w słońcu wesoło, a w powietrzu, jak stado motyli, fruwały stada delikatnych puszków, ważąc się zwolna, wznosząc i opadając. Jakób wyciągnął rękę i jeden taki puszek pochwycił.
— Oto posłaniec Boży! — mówił przypatrując się ziarneczku, małemi opatrzonemu skrzydełkami. — Ma to żagielek przymocowany do łódki maleńkiej, i pływa po morzu powietrznem bezpiecznie i swobodnie, a gdzie spocznie, tam nowa wyrasta roślina. Takie to drobne, takie na pozór słabiuchne, a niesie błogoławieństwo Stwórcy, łąkom, lasom i polom. Zdaje mi się, że to ziarnko Dmuchawca.
Puścił je, gonił chwilę oczyma za maleńką łódeczką, a gdy zniknęła, szepnął:
— Jak te nasionka w powietrzu, tak wrażenia płynęły powoli w duszę Warburtona, zasiewając tam mimo jego wiedzy i woli, myśli i uczucia, a każde puszczało korzenie... Widziałem jak kiełkowały, jak wydawały nawet kwiecie. Teraz czas na owoce!
I przebiegł w myśli dzieje tych kilku tygodni, począwszy od spotkania z Anglikiem na Starej Polanie, aż do przejażdżki na tratwie przez Morskie Oko.
— Nie, nie można już dłużej wątpić, kim jest ten człowiek. Żelazna jego powłoka już się skruszyła, ale ostatki dumy walczą w nim jeszcze z przemożnem a potężnem uczuciem. Dziś lub jutro, wszystko się rozstrzygnie!
Już był na Kasprusiu, na wązkiej kamienistej drodze, gdzie dwa wózki góralskie, z trudnością tylko minąć się mogą. Z lewej strony, wśród łanów zboża, rozsiadły się domostwa wygodnie, a z prawej wisiały nad głębokim parowem, po którego dnie woda sączyła się z cichym, jednostajnym szmerem. Przy chacie Sobońki, gdzie okna były otwarte, przystanął.
— Tu — myślał — mieszka ten, co uporczywie sam siebie nazywa realistą, a którego Witold słusznie zwie poetą: Władysław Matlakowski, człowiek, którego wątłe ciało trzyma duch silny, pełny miłości dla ziemi rodzinnej i dla górskiej przyrody.