Strona:Zofia Urbanowska - Róża bez kolców.pdf/436

Ta strona została przepisana.

Spojrzał w okno: na środku pokoju był stół zarzucony książkami i papierami, oraz dwa krzesła góralskie; w głębi, przy ścianie, łóżko, a na łóżku leżał w ubraniu poeta-realista. Piękna, sympatyczna twarz, blada była i zmęczona — płowe, jedwabiste włosy przylgnęły do skroni. Powieki miał przymknięte, jakby spał, a szczupła wychudzona ręka trzymała ćwiartkę papieru i ołówek:
— Choroba postępuje — myślał Jakób ze smutkiem — on jest widocznie słabszy, niż przed tygodniem, gdyśmy się z nim spotkali przy chacie Kuby, idąc do Czarnego Stawu.
W tem posłyszał odgłos drobnych dziecięcych stóp, biegnących w tę stronę: do pokoju wpadła dwójka jasnowłosa, chłopczyk kilkoletni i maleńka dziewczynka, wołając:
— Tatusiu, słońce, słońce!
Chory dźwignął się z łóżka w jednej chwili: na ustach jego pojawił się uśmiech, a oczy goniły za blaskiem zapełniającym boczną witrynę, gdzie leżały parzenice i wyciskadła do sera, a promień słońca zachodzący z boku, uwydatniał doskonale ich wklęsły rysunek.