Strona:Zofia Urbanowska - Róża bez kolców.pdf/445

Ta strona została przepisana.

Przed chatą był ganek, a na ganku przy stole siedział Witold z jakiemiś papierami w ręku.
— Zbrzydło mi już jedzenie w restauracyach — powiedział do Jakóba, witając go — i uprosiłem tej oto gaździny — dodał, wskazując na starą już góralkę, która w tej chwili przyniosła dwa nakrycia — żeby nam dała śniadanie. Będzie mleko zsiadłe i jaja. Czy zgadzasz się pan na to?
— Ja, najchętniej: jestem głodny i spragniony, ale gaździny proszę, aby położyła jeszcze jedno nakrycie: za chwilę przyjdzie tu trzeci gość.
— Któż to taki?
— Henryk, którego spotkałam w Strążyskach. Cóż to pan czytasz?
— Ach, to cała historya! nawet byś się pan nie domyślił. Jesteśmy w domu poetki tatrzańskiej, Kasi Sobczakówny.
— Czy ta stara co nakrywała stół?
— Nie, to jej matka: ma ona trzy córki, z których najstarsza posiada dar poetycki.
— No, no, ciekawym.
— Posłuchaj pan tylko — rzekł Witold oto Śpiewki o górach“ — i czytać zaczął.

Niemasz ci to, nie masz, jak po górach chodzić.
Gdyby jak najtaniej przewodnika zgodzić.
W Kościeliskach jest z początku jedna góra mała,
Jakby z kamiennych ziarnek ułożona cała.“

— Aha, jarec przerwał Jakób. Witold czytał:

„Jest tam domek dla wygody pięknie sporządzony,
Przy nim źródło: z niego woda płynie na trzy strony.
Jedna góra w Kościeliskach, zowie się Pisana,
Już ona od niejednego siekierką ciosana,
Na niej wyrysują swe imiona goście;
Dochodzi się do niej po drewnianym moście.
Z pod niej, bystrym woda strumieniem wypływa.
A za Bramką także piękne góry stoją,
Żadnych się piorunów i wichrów nie boją.
Bardzo przykra droga na ten wirch Czerwony,