Strona:Zofia Urbanowska - Róża bez kolców.pdf/453

Ta strona została przepisana.

— A kiedy wiatr weźmie dąć, a gorącym oddechem parzyć, ciskać kamieniami, huczeć, ryczeć, to jakby duszę dyabli do piekła brali!
Stara Sobczakowa ukazała się teraz, niosąc w jednej ręce miskę pełną kartofli tłuczonych, z których szła woniejąca para, a w drugiej dzieżkę pełną mleka — i jęła dużą blaszaną łyżką nakładać na talerz, oblewając śmietaną obficie. Ułatwiwszy się z tem, zniknęła na chwilę i zjawiła się znowu z dzbankiem malin i pieczywem, które przyniosła na talerzach z drzewa bukowego, pięknie rzeźbionych.
— Gaździno — przemówił Jakób — czy córka wasza Kasia siedzi wciąż przy kołowrotku?
— Nie — odrzekła stara — ona i płótno robi i kilimki, a państwo bardzo chwalą, że ładne. Umie, widzicie, dobierać kolory tak, żeby były przyjemne do patrzenia. Jedzcież, przyniosę wam jeszcze masła co dziś jest narobione.
— Bóg zapłać, gaździno.
Kasia podniosła oczy od roboty, rzuciła bystre z pod powiek spojrzenie na mówiącego — przyczem kąciki jej ust lekko drgnęły — i opuściła je znowu. Pomyślała sobie snać, że „nauka w las nie poszła“.
— Jajecznica też będzie wnet; idem urwać szczypiorku. A ten trzeci wasz pan, co miał przyjść, ka? Jakosiś go nie widać.
— Już jest — odrzekł Jakób, spoglądając przez drzewa na drogę. — Bywaj Henryku, bywaj! My tu jesteśmy i czekamy na ciebie ze śniadaniem,