Obojętnie, patrząc na ogony swych koni, zapytał Krzysztofa, dokądby tak szedł po nocy.
— W góry — brzmiała krótka odpowiedź.
Chłop zaproponował: — Mogu podwieźć.
Z ochotą siadł Krzysztof na deskach wozu, nie żeby już był zmęczony, ale chciał oszczędzić sił na drogę, pod górę. O to mu przecież chodziło, by zajść, nim księżyc się skryje.
Spróbował się wytłumaczyć.
— Widzicie to światło na szczycie? Tam idę.
Chłop, który już o nic nie pytał, milczący i zadumany, zdziwił się teraz niemało.
— No, no — powiedział, kręcąc głową — może to ono i tak! — Przez chwilę zdawało się, że o coś zapyta, ale dał pokój. Popędził konie.
Teraz Krzysztof miał ochotę dowiedzieć się powodu tego zdziwienia. Powstrzymała go obawa, że się za dużo dowie i nie będzie już poco iść ku światłu.
Już droga poczynała się wznosić, stroma i kamienista, między gęstemi drzewami lasu. Księżyc kładł się na niej wpoprzek, wąskiemi smugami, niby szeregiem ostrych mieczów,
— Którędy mi tam zajść? — zapytał Krzysztof, gdy wóz przystanął na rozstaju drogi.
Strona:Zofja Żurakowska - Trzy srebrne ptaki.djvu/16
Ta strona została uwierzytelniona.