to wyłącznie szedł Krzysztof, przez las głęboki.
A gdy już turkot kół nacichł, a ze wsi nie dobiegało szczekanie roztęsknionych psów, dziwnie się jakoś zrobiło w posrebrzonym lesie.
Czasem z pod nóg usuwał się kamień i toczył w dół z niepokojącym szelestem.
Z gałęzi na gałąź miękko przelatuje ogromny ptak. To sowa. To z pewnością sowa. Coś się po drodze przewinęło wężowym skrętem — żebyż to wiedzieć co? Ileż męstwa trzeba w sercu zebrać i skrzepić!
Światło dawno już nie było Krzysztofowi widomym celem, a nawet zdało się zaniepokojonemu chłopcu, że idzie w przeciwnym kierunku. Musiał się jednak trzymać drogi — tej drogi, która jedyna była tu rzeczą ludzką i nie straszną. Już tylko ta droga twarda, o wyraźnych, głębokich koleinach, łączyła Krzysztofa z rzeczywistością, ona jedna broniła go od dziwacznych potworów i złych utajonych sił, które z pewnością las ten brały po nocy we władanie. Krzyk sowy, tylekroć słyszany i znajomy, dodał chłopcu otuchy. Stanął w środku drogi, wypoczywając.
Lecz natychmiast ruszył dalej. Wszakże wówczas to, w chwili nieruchomego wypo-
Strona:Zofja Żurakowska - Trzy srebrne ptaki.djvu/18
Ta strona została uwierzytelniona.