wonych liściach. Po układzie drzew gatunkowych, po rysunku drogi poznał Krzysztof, że już nie jest w lesie, a w parku; to mu dodało energji. Ale gdy po ujściu kilkudziesięciu kroków znowuż natknął się na mur i bramę, stracił nadzieję wybrnięcia z labiryntu.
Ta brama miała już jakiś impertynencki wyraz! Krzysztof pochwycił jej zardzewiałe pręty i szarpnął niemi, pełen złości, — Psia krew, ballado rodzajowa! — zaklął, ale natychmiast umilkł i przywarł twarzą do sposponowanej przed chwilą kraty — z za drzew, z poza splątanych liści, wraz ze smugą światła, spłynęło na niego coś, niby śpiew. Tak, tak, śpiew kilku dziewczęcych głosów. Świeży, czysty i nabożny.
— A może to kobiecy klasztor — zaniepokoił się Krzysztof. — Może dlatego należało — «mijać».
Powoli, z namysłem wlazł na bramę.
Z wysokości tej oko trafiało w przestrzeń nie zasłoniętą drzewami i Krzysztof zobaczył trzy jasne kwadraty okien, jeden pod drugim, na trzech piętrach. Z nich to płynął właśnie śpiew i dźwięki organów.
— Gdyby to był klasztor, wiadomeby to było w okolicy — zdecydował chłopiec na po-
Strona:Zofja Żurakowska - Trzy srebrne ptaki.djvu/23
Ta strona została uwierzytelniona.