krzepienie swym zmęczonym nogom i nie namyślając się już dłużej, przelazł na drugą stronę bramy.
Gdy jednak miał już stanąć na ziemi, zatrząsł się ze strachu. — Nic nie posłyszał, ani zobaczył w tej głębokiej ciemności. A przecież... coś napewno stało na ziemi i czekało na niego groźnie.
Drżącą ręką Krzysztof zapalił latarkę — smuga światła trafiła prosto w oczy wielkiego, płowego psa, który stał u stóp bramy, przednie łapy wsparłszy o żelazne pręty.
Krzysztof osłabł na chwilę tak, że omal nie spadł na ziemię. Zęby psa zaświeciły w mroku. Jeszcze chwila, jeszcze sekunda, a te kły białe i lśniące zatopią się w łydce jego — spadnie zlany krwią i rozszarpią go na kawały — te wielkie, płowe psy, mocne jak lwy i zwinne jak pantery.
Pies czekał cicho — a Krzysztof trząsł się na bramie.
To nie mogło trwać wiecznie.
Przemówił głosem, o którym myślał, że jest przyjacielski, ale który przecież zabrzmiał, jak ostatnie tchnienie konającego.
— No... piesku, no, mój mały... i czegoż ty chcesz ode mnie?
Strona:Zofja Żurakowska - Trzy srebrne ptaki.djvu/24
Ta strona została uwierzytelniona.