Pies zawarczał cicho. Krzysztof westchnął. Czyż ma ustąpić? Nie. Po stokroć nie.
— Nie mam złych zamiarów, Nie. Gdybym je miał, to na twój widok uciekałbym. A przecież widzisz, że siedzę na bramie...
Żebyż to można było zrozumieć, co on odpowiada?
Krzysztof raz jeszcze poświecił latarką i nagle kamień spadł mu z serca.
Pies — machał ogonem!
— No, widzisz, — pojednawczo mruczał Krzyś, ostrożnie stając na ziemi — warto było robić z siebie takiego Cerbera? Nie przestraszyłeś mnie... nie przestraszyłeś — powtórzył dla pewności — a sam jesteś skompromitowany. Wywieszasz ogłoszenie, że niby będziesz szarpał, a tymczasem co? Nie wstydzisz się? Baranek jesteś i nic innego. Może nie?
Pies był w istocie jakiś zawstydzony i kręcił wokół chłopca swoje zwinne, prążkowane cielsko. Nigdy jeszcze poczciwszy dog nie pozował na tygrysa.
Poszli razem w przyjaźni ku trzem świecącym kwadratom okien, z których płynął śpiew.
Strona:Zofja Żurakowska - Trzy srebrne ptaki.djvu/25
Ta strona została uwierzytelniona.