ku nim po czterech kamiennych, w ziemię zagłębionych schodach. Leciutko pociągnął żelazną rączkę prymitywnego dzwonka.
Skutek tego gestu przekraczał oczekiwania. Krzyś odskoczył jak oparzony — żelazna rączka rozpętała tak piekielny hałas, jakgdyby tysiąc czarownic na miotłach pędziło na sabat.
W tejże chwili w oknie wysokiego parteru ukazały się trzy jasne głowy, a ponad nimi z pierwszego piętra wychyliła się sylwetka jegomościa w szlafroku.
— A tam kto znowu? — krzyknął.
— To ja — odpowiedział struchlałym głosem Krzyś, to, co się zwykle odpowiada na podobne pytanie.
— Co za «ja»? — zirytował się właściciel łysiny.
— Krzysztof Wiktor — oznajmił chłopiec, który już nieco ochłonął.
— A widzi, dziadzio! — krzyknęła triumfalnie jedna z główek w oknie — mimo potrójnego muru, mimo «złych psów», jak ktoś chce przyjść, to i tak przyjdzie!
— Wszystko to jest nieprawość i obłuda! — doleciał z głębi pokoju okropny, zachrypły jazgot starej baby, na co cztery zgodne głosy pa-
Strona:Zofja Żurakowska - Trzy srebrne ptaki.djvu/28
Ta strona została uwierzytelniona.