Strona:Zofja Rogoszówna - Pisklęta.djvu/107

Ta strona została uwierzytelniona.
101

cej szczegółów, bo tatuśko odwołał go do szachów, ale Halunia nie przestała myśleć o tym, co usłyszała przed chwilą, i tylko czekała, żeby partja skończyła się jak najprędzej. Ale kwadranse mijały za kwadransami, a wujcio i tatuś ciągle jeszcze nie wstawali od stolika. Halunia podsuwała się kilkakrotnie, dając wujciowi różne znaki to rączkami, to oczami, ale wujcio nie zwrócił na nią uwagi.
Wkońcu, nie mogąc dłużej pohamować ciekawości, przytuliła się do jego ramienia:
— Wujciu, jak ja Haluśka, to on jak?
— Jak on? — powtórzył wujcio i zapatrzył się w rękę tatuśka, nieruchomo zawieszoną nad szachownicą — jak on, powiadasz?
Nastała długa chwila milczenia; Halunia czekała, żeby wujcio sobie przypomniał, ale kiedy cisza się przeciągała, mocniej oparła się o jego ramię.
— Jak ja Haluśka, to calownik, wujciu, jak?
— Czarownik? aha! czarownik — syknął wujcio, widząc, że niebezpieczna wieża szachuje mu króla — gadajże Oskar, jak się nazywa czarownik?
— Kapistran! — uśmiechnął się tatuśko i zadowolony z pociągnięcia, strzepnął popiół z wygasłego cygara o brzeg szachownicy.
— Tatuśku!... — oburzyła się Halunia. Była najgłębiej przekonana, że tatuś nawet wyobrażenia nie ma o imieniu czarownika.
— No, no, nie Kapistran, nie Kapistran — uspokoił ją wujcio — już-bo, jak ty Oskar z czym się wyrwiesz... gdzieżby tam Kapistran... Czarownik, moja Haluniu... — tu wujcio szybkim ruchem przy-