dużo powiedzieć Boźuńce. Chciała przedtym przy paciorku, ale nie mogła, bo zaraz nadleciał Teodor, i zrobił taki wielki wiatr, że aż drzewa zaczęły się kiwać, i paciorki dziecinne pomieszały się ze sobą i już nie mogły polecieć do nieba. I rozsypały się na ziemię, jak te paciorki z różańca Baranusi, które Halunia pomagała jej zbierać wczoraj, i płynęły po wodzie, która z szumem płynęła po dwuch stronach ścieżki i pękały, jak banieczki mydlane, bo Teodor je tłukł! tłukł! tłukł! A wszystko z takiej wielkiej złości, żeby biedny dzidziuś nie mógł widzieć szopki. Jak to Halunia zobaczyła, rozpłakała się i nie chciała już się modlić dalej, a mamuśka myślała, że Halunia boi się burzy. Ale Halunia nie dla tego, tylko dla tego, że jej się tak bardzo zrobiło żal... I tych paciorków potłuczonych i tych drzew biednych, co się tak boją, a uciec nie mogą „bo śom do ziemi psyklejone“ i Boźuńki, co chodzi tam od jednej „gwiazdkowej dziulki“ do drugiej i skarży się aniołkom, że żadnego paciorka dziś nie dostał i „się maltwi“, że Halunia nic mu o dzidziusiu bez oczków nie powiedziała.
— A jak ja miałam powiedzieć, kiedy Teodol był taki niegzecny — nowemi łzami nabrzmiewają oczy Haluni.
Uśnij Haluś, uśnij, siwe oczka stuśnij,
siwe siwiusieńkie, małe malusieńkie...
spływały tony fortepjanu cichą serdeczną pieszczotą, i Haluni robi się tak ciepło koło serduszka, jakby