Strona:Zofja Rogoszówna - Pisklęta.djvu/132

Ta strona została uwierzytelniona.
126

Pod kasztanami czekała na Halunię radość nowa. Drzewa, pokryte świeżą, młodą zielenią, aż huczały od chrabąszczy, obijających się z szumem o gałęzie i spadających wprost do nadstawionego fartuszka Haluni.
Właśnie Halunia, wybrawszy „pana i panią“, rozpoczęła z niemi żmudną naukę chodzenia na dwuch nóżkach, kiedy od domu dobiegł ją głos mamuńki.
Mama stała w drzwiach ganku i unosiła w górę dość dużą opieczętowaną paczkę.
Halunia porzuciła chrabąszcze.
— To dla mnie, to dla mnie, mamuńciu? — krzyknęła, wyciągając ku matce obie rączki.
Boże, co za cudowny dzień! Po długich tygodniach deszczu prawdziwa wiosna, z ptaszkami, chrabąszczami i słoneczkiem, a teraz znowu prezent.
— Cy od wujciów, cy od tatuśka? Cy od cioci Ini? — zdziera Halunia sznurki, które oszczędna Baranna starannie wpierw porozluźniała zębami.
— Spokojniej, Haluś, spokojniej — napomina mama, widząc, że małe rączki drą nerwowo bibułki, owijające jakiś przedmiot kształtu dużego jaja.
Z pod czerwonego papieru wysuwa się żółty, dalej różowy, zielony, znowu żółty i tak bez końca.
— Ki djabeł! — mruczy Baranna mocno zaciekawiona i raz po raz schyla się po strzępy, wylatujące z pod paluszków Haluni, która spocona z wysiłku i niecierpliwości coraz gwałtowniej ciśnie do piersi tajemnicze zawiniątko.
Cały stół jest już papierami zasłany, a jajo nie o wiele zmniejszyło swoją objętość.