Strona:Zofja Rogoszówna - Pisklęta.djvu/133

Ta strona została uwierzytelniona.
127

— Maś! — wybucha wkońcu Halunia i giestem pełnym zniechęcenia podaje matce paczkę, ale w ruchu tym jajo wysuwa się z jej rączek i z przytłumionym piskiem toczy się w stronę pieca.
— Pisknęlo! Ucieka! — krzyczy Halunia i podniósszy pakiet, cała zamienia się w słuch i wzrok, śledząc szybkie ruchy maminych palców, odwijających jeden papier za drugim.
— Moze myska? Moze kanalek? Moze lybka zlota? — szepcze bez tchu, przekonana, że to „coś“, skryte w głębi tajemniczego jaja, musi być „zywe“, skoro tak wyraźnie dało znać o swojej obecności.
Paczka jest już rozmiarów zwyczajnej szklanki.
— A-a-a! — wyrywa się z trojga ust, kiedy z pod ostatniej bibułki ukazuje się niewielki potworek z gutaperki, o ogromnej murzyńskiej głowie, wybałuszonych oczach i otwartych szeroko ustach, z czerwonemi, wywiniętemi wargami. Nad króciutkiemi nóżkami w żółtych pantalonach unosi się potężny brzuch, upięty w czerwony frak i białą kamizelkę.
— Też pomysł!... — wzrusza niechętnie ramionami mamuńka, podając zabawkę Haluni, która śpiesznie wyciąga rączki.
— Mnie się on baldzo podoba, mnie się on baldzo podoba, mamuńko, taki clowiecek, ach, taki clowiecek — wzdycha z zachwytem, ale raptem puszcza go z rąk i cofa się przelękła, bo pajac, pchnięty znienacka w brzuch palcem zaciekawionej Baranny, wysuwa z przeraźliwym piskiem język i dwa czerwone rogi i chlup!... wciąga je w siebie z powrotem.