Strona:Zofja Rogoszówna - Pisklęta.djvu/141

Ta strona została uwierzytelniona.
135

tym sercem mamuńka dobiera w myśli słów, mających uwiadomić Halunię o nieszczęściu, jakie dotknęło jej ulubieńca. Przytym niecierpliwiła mamę Baranna, która jak zbrodniarz, powracający zwykle na miejsce dokonanego czynu, raz po raz ukazywała zapłakaną twarz w oknie jadalni, co wreszcie mogło zwrócić uwagę Haluni.
A pałac Teodora był już gotów. Ściany jego lśniły od złota i srebra, u wejścia kołysała się gwiazda, jak czarodziejska lampa Aladyna. Krzew ustrojony w papierki kolorowe, łańcuchy bzu i świeże kwiaty, wyglądał prawie, jak choinka. Halunia z wielkiej uciechy obtańcowywała lipę, zawrotnym „taniuszczkiem“ — nigdy nie spodziewała się, że to będzie takie cudne.
Podbiegła do mamy, i ciągnąc ją ku lipie, pytała:
— Powiedź, śpodoba jemu? Śpodoba?
— No myślę — odparła mamuńka i chwaląc dobry gust i pomysłowość Haluni, próbowała ją zachęcić do zrobienia jeszcze płotu, altanki i mnóstwa rzeczy, które Haluni wydały się zgoła niepotrzebne.
— To już źlób śobie śama — skinęła łaskawie rączką i pędem pobiegła po Teodora.
— Haluniu! — zawołała mama, ale kiedy Halunia zatrzymała się na ścieżce, machnęła ręką, na znak, że jej niczego już nie trzeba. Nie miała siły powiedzieć Haluni, że Teodor jest zepsuty.
I lepiej, że nie powiedziała.
Halunia już wpadła do jadalni. Teodora tutaj